Trochę ze zdziwieniem zobaczyłam, że wśród moich kategorii na tej stronie znajduje się słowo “food”. Jeśli już jest, zatem :-)
Kilka dni spędzonych w Lizbonie kulinarnie oznaczało SEAFOOD.
Na śniadanie w hotelu na moim talerzu codziennie pojawiał się (i znikał ;-) między innymi łosoś z kaparami i cebulką, pokrapiany cytrynką i zagryzany chrupiącą bułeczką z tradycyjnym portugalskim Queijo Serra da Estrela (lubię się najeść rano, szczególnie jak jestem w podróży, dlatego “między innymi” łosoś, ale nie tylko łososiem poranną porą żyłam).
Każdego dnia na obiad moje podniebienie raczyły różnego rodzaju ryby, których nazw nie pamiętam.
Trochę przez pomyłkę zamówiłam raz małże rodzaju wcześniej przeze mnie niespożywanego (z dość długimi, może wręcz nieapetycznymi syfonami).
Były i krewetki z grubą, morską solą. Krewetki podobno nie takie zwyczajne. Innymi słowy krewetki nadzwyczajne :-) Gambas da Costa – wyławiane u wybrzeży Algarve, niezwykle rzadko dostępne w restauracjach, z ceną sięgającą 70 (!) euro za kilogram. Mea maxima culpa! Trzeba było przed wizytą w restauracji o nich przeczytać – z pewnością smakowałyby wtedy dużo lepiej ;-)
But my winner is – tra-ta-ta-tam! – ośmiornica z warzywami i oliwą!!! Zamówiona pierwszego dnia. Tak dobra, że ostatniego dnia pobytu zdecydowałam się iść do tej samej restauracji i zamówić to samo danie… trochę z obawą, że jego “wspomnienie urosło” w mojej pamięci. Nie zawiodłam się. PRZE-PYSZ-NA!
A na imię jej było Polvo à lagareiro ;-)
I.
Ps I zaczęłam przekonywać się do oliwek :-)